Lidia, zaglądasz tutaj jeszcze?
Otóż, długo to trwało, ale w końcu zabrałam się ponownie za panettone. Tym razem wypróbowałam Twój przepis.
Będzie krótkie fotostory, tylko prosze się nie śmiać.
Po pierwsze nie miałam takiej wysokiej foremki, a słowo daję, bałam się zaryzykować wstawianie zwykłego garnka do rozgrzanego piekarnika. Zatem potrzeba - matką wynalzków. Karton spięłam w walec, który owinęłam z wszystkich mozliwych stron folią aluminiową. Wstawiłam tę niby - formę to tortownicy, a do niej wiadomo - ciasto do ostatniego rośnięcia.
Tutaj, ciasto wyrosnięte, tuż przed włożeniem do piekarnika.
Ciasto okazało się bardzo żwawe i wystrzałowe. Szło z taką siłą do góry, że tekturowa forma nie utrzymywała jego ciężaru i niebezpiecznie zaczynała się pochylać na bok. A dołem powoli ciasto wychodziło z formy.
A teraz uwaga, uwaga!
Panettone po wyjęciu z pieca i formy:
Czy czegoś nie przypomina?

Bo mnie się kojarzy z pijanym kapeluszem, co to króliki z niego taki jeden magik wyjmuje.
No i na koniec po przekrojeniu:
Tutaj może dobrze nie widać, ale w środku panettone zrobiła się gigantyczna dziura, do której cała bym się zmieściła.
Uffff, oto moje panettone. I tak lepsze niż za pierwszym podejściem, choć, widzę, że dużo mu jeszcze do doskonałości.
Jedno co mnie zastanawia - to mocno winny zapach.

Podejrzewam, że drożdże uległy niesamowitej fermentacji, bo ten zapach aż w nosie kręci. Trochę mnie to drażni, bo zabija smak bakalii.
Pewnie wkrótce wypróbuję ponownie panettone z przepisu Linn. Myślę, że tamta pierwsza porażka musiała mieć cos wspólnego z drożdżami, może jakieś wywietrzałe były...
No to na tyle w tym odcinku.
