A nie kusiło Was, moje drogie, żeby zajrzeć do tajemniczego wnętrza "dochodzącego" chleba? Cóż to za alchemia w nim zachodzi?
Mnie się właśnie zdarzyło. Ale nie w ramach badań naukowych (co by było uzasadnione na tym etapie eksperymentów), ale w wyniku... katastrofy!!! I to z zupełnie innego powodu niż myślicie.
Wyrósł zuch na potęgę, zarumienił się ślicznie, ale za żadne skarby świata nie zamierzał wyleźć z foremki. Piekę w keksówce powlekanej, więc nie było dotąd potrzeby niczym jej smarować, ale wszystko ma kiedyś swój koniec i to był ten dzień, a właściwie noc! Keksówka się "skiepściła", chleb przywarł do niej tak szczelnie, że nawet odklejenie nożem jego boków nie pomogło, ponieważ równie mocno przywarł do dna. Aż w końcu moje mocowania z nim zakończyły się... wypadnięciem "wieczka". Po prostu dno zostało, a reszta wypadła, dając mi możliwość zaspokojenia dziecięcej ciekawości z cyklu "a co jest w środku?". Cholera!!! Powiem Wam, O Wy, Cierpliwie Czekające 24 Godziny Na Pierwszy Kęs, co tam widziały oczy moje. :shakingh:
W środku był bardzo ładny, ale bardzo wilgotny miąższ. Naprawdę śliczny (te wszystkie ziarenka...). I tylko trochę gniotowaty. Wiem nawet dlaczego. Bo, mówiąc poważnie, wydaje mi się, że te 24 godziny na dojście chleba są rzeczywiście NIEZBĘDNE.
Kiedy tak siedziałyśmy z psicą i księżycem za oknem, patrząc na chrupiącą skórkę i zbyt wilgotny miąższ (bo reszta towarzystwa słodko spała, śniąc o pysznym śniadanku ze świeżutkiego chleba) i zastanawiając się, czy szklanka jest do połowy pusta, czy pełna... pomyślałam: "Cóż to dla skauta!" Złożyłam to moje dzieło do kupy, a rano pokroiłam je z trudem na kromki, o dość dziwacznym kształcie i wstawiałam kolejno do tostera. Rodzina skonsumowała je łapczywie, nie zwracając zupełnie uwagi na estetyczną stronę zagadnienia.
Po wysuszeniu w tosterze rzeczywiście nie miałam smakowi chlebka nic do zarzucenia.
Za dużo tam włożyłam wszelkiego dobra i było trzymania kciuków na forum, żeby tak całkiem ogłosić klapę! Zresztą, powiem wam, że żaden chleb dotąd nie pachniał tak oszałamiająco podczas pieczenia. Nawet teraz, wiele godzin po akcji, pachnie nim dom.
No cóż, nie poddam się bez walki, zakwas już się robi!
P.S. Niepotrzebnie się martwiłaś tymi otrębami, Mirabelko. Dałam 1/3 owsianych, których nigdy nie zalewam wodą i 2/3 żytnich, które z kolei były dość drobno mielone - i to mnie chyba uratowało, a poza tym ciasto nie było bardzo gęste. Tylko trochę gęściejsze niż w przepisie.
Jeśli uważacie, że z tych składników, po dodatkowym zagęszczeniu mąką wyjdzie gniot, a nie bochenek - to pewnie macie rację.
A swoją drogą, czy wiecie, jak nasze babcie i prababcie zagniatały bochenki ciężkiego razowego chleba? Pamiętam, że jadałam takie w dzieciństwie. Nie przypominam sobie żadnych chlebów w foremkach. Jaki, wobec tego, był ich skład?