Piszę tutaj, bo w zasadzie to, co zrobiłam to żaden chleb z przepisu. Wymyśliłam go.
Może od początku.
Miałam kłopoty ze ścisłym trzymaniem sie przepisów. Te 125 ml wody, 145 g mąki, 30 ml zakwasu ... Podchodziłam do wypiekania chleba jak Styka, na klęczkach. Mierzyłam, warzyłam, brudziłam szklanki i pojemniki. Mam przedwojenną wagę, której najmniejsza podziałka to 5 dkg.
Teoretycznie wiem, czego wymaga upieczenie chleba. Zakwas, mąka, woda, sól. I zrobiłam tak:
Wieczorem do miski włożyłam dwie łyżki gęstego zakwasu ze słoika. Zakwas jest stary, bardzo żywy ale nie powiem, czy żytni czy pszenny, bo dokarmiając dosypuję mąki róznie - jaką akurat mam.
Dolałam pół szklanki letniej wody z kranu i dosypałam trzy łyżki mąki pszennej 650, 1 łyżkę pszennej włoskiej mąki chlebowej kupionej w Piotrze i Pawle (farina per pane) i odrobinę, może łyżeczkę przesianej mąki zurkowej, bo nie miałam innej żytniej.
Zamieszałam, przykryłam, zostawiłam w kuchni.
Następnego dnia rano dolałam pół szklanki wody, wsypałam dwie szklanki mieszanej mąki (650 i tej włoskiej) i wyrobiłam, podsypując mąką.
Zostawiłam do południa.
O 12 posypałam blat mąka i solą, wyrobiłam dokładnie ciasto zakładając brzegi do środka i włozyłam do koszyczka.
Rosło do 16.
Przełożyłam na papier do pieczenia, piekłam 10 minut w 240 st, później 30 minut w 200.
A oto efekt.
Jest bardzo smaczny. Trochę "sklepowy", nie bardzo kwaśny, w sam raz.
Stwierdziłam, że naprawdę nie muszę tak dokładnie trzymać sie przepisu i mam zamiar następnym razem dodać nieco więcej mąki żytniej i np. dodatkowo ziaren słonecznika.
Po raz pierwszy udało mi sie upiec bochenek. Zwykle moje bochenki były plaskate a tym razem sie udało pomimo, że dzis trzynasty i piątek